sobota, 21 lutego 2015

8. "I just wanna live while I'm alive."

"I just wanna live while I'm alive." - "Ja po prostu chcę żyć póki jestem żywy"
~ Bon Jovi  


Rozdział dedykuję Jools Lynch. Dziękuję za to, że pomogłaś mi przejść przez trudne chwile :*
I jeszcze mojej siostrze-przyjaciółce – Juliettcie. Kocham cię bardzo, ale to bardzo i cieszę się, że już wszystko okey. Brakowało mi tej zwariowanej Julci <3 :*

 Blondynka spojrzała przed siebie niewidzącym wzrokiem. Jej oczy były zaszklone. Malinowe wargi rozwarte tworzyły podkówkę. Wolno mrugnęła i przeniosła spojrzenie na przyjaciółkę. Ta szybko do niej podbiegła i jak najmocniej przytuliła. Wtedy dziewczyna już dostatecznie się rozkleiła. Po jej rumianych od zimna policzkach popłynęły łzy. Wpierw pojedyncze i powolne, ale jak to bywa – ze strumyczka zrobiła się rzeka.

- Co się stało? – wyszeptała jej we włosy przejęta brunetka. Kobieta nawet się nie spostrzegła, a już siedziała na schodach.

- Ja… ja… - przełknęła ślinę, zamknęła oczy i wzięła głęboki wdech – Widziałam faceta, który podawał się za mojego ojca – wyjaśniła w końcu. Spojrzenie jej przyjaciółki mówiło, że jest nie tyle zdziwiona, co zdezorientowana.

- C..co? Jak to… Twojego ojca? Przecież… Ale… On nie żyje! – Laura podniosła się natychmiast ze schodów. Przez tą gwałtowność zakręciło się jej u głowie i zachwiała się.

- No… Ja też tak myślałam. Ale….

- Łatwo powiedzieć kłamstwo – wtrąciła Rydel. Reachel zdawała się dopiero teraz dostrzec jej obecność. Wlepiała w nią zdziwione spojrzenie. Dopiero po chwili dotarło do niej, że ona była tu przez cały czas i wszystko słyszała, co poskutkowało jako rumieńce na jej policzkach.

- Cześć – burknęła nieśmiało.

- Nie wiem, czy to dobry moment na przywitania, ale cześć – Lynch obdarowała ją ciepłym uśmiechem i, jako że siedziała niedaleko, delikatnie ją przytuliła.

- Ale… Ugh, nic nie rozumiem. Albo twoja mama kłamała, albo ten facet. I trzeba to wybadać – stwierdziła ochoczo brunetka, po czym pociągnęła przyjaciółkę w górę schodów. Odwróciła się jednak na chwilę do Rydel i skinieniem głowy pokazała, żeby poszła za nimi. Tak też blondynka uczyniła.

***
- Ale Ross nie będzie zły, że chcesz wyjść z pracy? – dopytywała przejęta Logan. Nie chciała, żeby jej przyjaciółka miała przez nią problemy z nowym pracodawcą.

- Coś mi się wydaje, że nie będzie miał nic przeciwko – mruknęła Lau przypomniawszy sobie sytuację w biurze. Dupek…

- Ale jesteś pewna?

- Reachel – brunetka posłużyła się znużonym tonem – Jeśli ten albinos mnie nie puści, to się sama zwolnię. Pamiętasz? Przyjaźń ponad wszystko – przypomniała z krzepiącym uśmiechem i z impetem otworzyła drzwi do gabinetu. – Ross, muszę wyjść wcześniej z pracy. Będzie jakiś problem? – barwa jej głosu z uroczej zmieniła się w obojętną. Tak obojętną, że aż bolało, kiedy się jej słuchało.

Blondyn siedzący za biurkiem odwrócił głowę od ekranu srebrnego laptopa i podążył wzrokiem ku zniecierpliwionej dziewczynie. Już chciał coś powiedzieć, kiedy zauważył, że w pomieszczeniu znajduje się również jej współlokatorka.

- Hej. Nie, oczywiście – uśmiechnął się niepewnie, na co jego asystentka cicho prychnęła.

- Świetnie – już miała zamknąć za sobą drzwi, kiedy zatrzymał ją aksamitny głos mężczyzny.

- Lau, poczekaj! Moglibyśmy porozmawiać? – poprosił z nieudawaną skruchą – na osobności – dodał patrząc na Reachel, która rozumiejąc aluzję wyszła cichaczem z pokoju.

Marano przewróciła oczami i założyła ręce na klatkę. Z kpiącym wzrokiem popatrzyła na Rossa, ale po chwili pobiegła oczami w stronę pierwszej lepszej rzeczy.

- Co ode mnie chciałeś? Spieszę się – powiedziała ostrym tonem. Tak ostrym, że przeszył chłopaka na wskroś. Nigdy nie lubił ranić ludzi, a jeśli już to zrobił przepraszał tak, że poruszało to najtwardsze serca. Jednak jej postawa nie ułatwiała zbytnio tego zadania.

- Chcę się przeprosić. Za to, co rano powiedziałem. Że cię okrzy…

- Słuchaj, gdzieś mam twoje przeprosiny – przerwała dziewczyna – Ale mimo to dam ci jedną radę: Nie wychylaj się. Bo źle ci to wychodzi – znów wychwyciła twarz blondyna i tym razem nie spuszczała z niej nienawistnego wzroku.

- Ja… - westchnął. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Jak się zachować w tej niezręcznej sytuacji? Więc milczał. Nie powiedział nic.

Po kilku minutach ciszy Laura zagrała głos:

- Tak, czy inaczej spieszy mi się. Wrócę jutro i szczerze będę próbowała cię je zabić – mruknęła i położyła dłoń na klamce. Już miała ją naciskać, ale powstrzymał ją uścisk na nadgarstku. Odwróciła się do tyłu i zderzyła z czekoladowymi ślepiami Lyncha.

Nogi się pod nią ugięły, choć próbowała zachować spokój. Wyraz twarzy nagle zelżał, gdy jego lico znalazło się niebezpiecznie blisko jej. Przełknęła ślinę. Zbierało jej się na płacz, gardło strasznie piekło, a białe zęby zacisnęła na dolnej wardze. Denerwowała się.

- Przepraszam – powtórzył Ross. Jego spojrzenie wydawało się działać na nią jak narkotyk. Doprowadzało do obłędu, bo miała ochotę powiedzieć „Nic się nie stało”, a jednocześnie przywalić mu w policzek i uciec jak najdalej.

- Spieszę się – tylko tyle była w stanie wydusić.

Znów się do niej przybliżał. Czuła jego oddech na ustach, słyszała miarowe bicie serca. Raz, dwa, trzy… Z każdą chwilą coraz wyraźniej. Zdjęła rękę z klamki, jednak jej nadgarstek nadal był więziony przez jego uścisk.

- Nie puszczę cię – wymruczał jej prosto w malinowe wargi. Te zatrzęsły się.

- Nie proszę cię o pozwolenie –choć chciała brzmieć stanowczo wcale tak nie brzmiała. Jej głos się łamał, był niepewny. Oczy błąkały się po jego twarzy, która znajdowała się zaledwie kilka milimetrów dalej.

- Ale i tak ci go nie udzielam – przybliżył się do niej maksymalnie i założył niesforny kosmyk za ucho.

Najpierw chciał ją pocałować. Później zrozumiał, co właśnie robi. Całuje, a raczej prawie całuje, dziewczynę, którą zna kilka dni. Zatrząsł się. W jego głowie coraz głośniej zadawano pytanie, czy wypada. Nie przeszkadzało mu to jednak aż tak bardzo w zrobieniu ostatecznego kroku.

- Ross, zapomniałam oddać ci zegarek – usłyszeli aksamitny, kobiecy głos, po czym Laura upadła na podłogę. Drzwi były otworzone, a ona leżała plackiem na podłożu. Przeklęła cicho. Nie wiedziała, czy dlatego, że nic pomiędzy nimi się nie zdarzyło, że upadła i jest teraz obolała, czy z powodu ujrzenia znienawidzonej twarzy.

- Vanessa.

***

Chłopak szedł długim korytarzem i kompletnie zatracił się w papierach dzierżących w rękach. Miał do przygotowania ważny projekt i chciał wypaść jak najlepiej. Po chwili wszystkie kartki znalazły się na brunatnych panelach.

- Och, przepraszam najmocniej – obok nich kucała dziewczyna i ze skruszoną miną próbowała je pozbierać.

Była dość wysoka, jednak nie należała do najwyższych. Jej zielononiebieskie oczy migotały w blasku słońca przedzierającym się zza szyby. Czarno-blond włosy opadały z rumianą twarz. Od razu ją rozpoznał.

- Rebbeca?

- Reachel – poprawiła. – Chłopak z baru? Ten, który wlepiał gały w Lau, tak? – zaśmiała się krótko i podała mu plik.

- Tak – zarumienił się lekko – Już pamiętam. Jesteś Reachel, przez „e”, a nie Rachel – sprostował, na co ona powiększyła uśmiech.

- Mama uważała, że dzięki temu będę zawsze docierała do wyznaczonego celu ( „Reach” to z angielskiego „dotrzeć” ~ Alex).

- To wiele wyjaśnia. Pozdrów ją.

Nagle dziewczyna spochmurniała. Zacisnęła mocno powieki i powtarzała w myślach: On nie chciał, nie wiedział…

- Ona… Nie żyje… - wyjaśniła z posępną miną.

- Przepraszam… Ja… Nie wiedziałem…

- Nic nie szkodzi. Pogodziłam się z tym już. Jestem… samowystarczalna.

- No nic. Jeszcze raz przepraszam i miło było poznać – uśmiechnął się i ruszył przed siebie. Natomiast blondynka oparła się o ścianę i wzięła kilka głębokich oddechów.
***

- No, no, no. Nieźle się prowadzasz – rzuciła kpiąco dziewczyna lustrując strój czarnowłosej.

- Ty też wyglądasz niczego sobie – kobieta wysiliła się na serdeczny ton i podała brunetce rękę, ale ta ja odrzuciła.

- Tyle lat radziłam sobie bez ciebie. Teraz też poradzę – warknęła z wściekłością i wstała z niemiłej podłogi. – Więc, pani Lynch. Co pani tutaj robi, hmm? – ironia w jej głosie była nie do zniesienia dla wrażliwego serca Vanessy. W jej oczach wezbrały się łzy, które z zamierzonym skutkiem próbowała schować.

- Przyszłam do Rossa, aby oddać mu zegarek. Ale bardzo się cieszę, że znów mogłam cię zobaczyć, siostro – wyjaśniła z uprzejmością. Serce ją bolało, kiedy widziała rodzoną siostrę, która szczerze ją nienawidzi.

-  Nie nazywaj mnie tak – Laura skarciła ją podwyższonym tonem – Nie jesteśmy siostrami. Jedyne, co nas łączy, to nazwisko… - pokręciła głową - Przepraszam. Już nic nas nie łączy – prychnęła z arogancją i poszła w swoja stronę z uniesioną głową.

- Nie pobiegniesz za nią? – zapytał do tej pory milczący Ross z wyraźnym zdziwieniem.

- Po co? Przecież ona mnie nienawidzi? Nie zauważyłeś? Nie chce mnie znać. Powiedziała, że nie jesteśmy siostrami  - nie wytrzymała i wybuchła płaczem. Łkała tak żałośnie, że blondynowi żal ścisnął serce. Przytulił ją do siebie mocno i posadził na kanapie.



Owy płacz nie uszedł bystremu słuchowi brunetki, która słysząc go stanęła wpół kroku. Zacisnęła mocno powieki. Przed nią stanął obraz siostry, jaką zapamiętała z Włoch. Tej niewinnej i bezbronnej, która w jednej chwili wpadła w tak głęboką rozpacz i za wszelką siłę starała się wyrwać z jej rąk walizkę.

- Zostaw to, rozumiesz? Nigdzie nie idziesz, postanowione! – wrzasnęła zła dwudziestolatka i wyrwała z rąk młodszej siostry bluzkę, która miała trafić do wnętrza walizki.

- Ale ja muszę! Muszę stąd uciec jak najszybciej! Inaczej nigdy nie pojadę, rozumiesz?! – załkała piętnastoletnia brunetka i wyjęła z szafy kolejną rzecz z takim impetem, że wszystkie starannie poukładane ubrania runęły na podłogę.

- Nic nie musisz! Do jasnej cholery, spójrz na mnie, gdy do ciebie mówię! – czarnowłosa zrzuciła z łóżka walizkę i oparła się na nim na dłoniach – Nigdzie cię nie puszczę – oświadczyła hardo.

Drobna sylwetka jej siostry śmignęła obok niej i podniosła z podłogi czarną walizę. W ręce wzięła pierwsze lepsze ubrania i wrzuciła je do niej. Podeszła szybko do komody i otworzyła ją. Gdy napotkała trudności wyrwała szufladę z toru i wrzuciła całą bieliznę w niej się znajdującą do wnętrza ciemnego przedmiotu.

- Nie mam zamiaru prosić się o pozwolenie – mruknęła i sięgnęła pod łóżko.

Czarnowłosa przypatrywała się temu wszystkiemu z rosnąca złością i rozpaczą. Nie mogła sobie wyobrazić, że jej siostra wyjdzie z domu i już prawdopodobnie nigdy nie wróci. Po jej policzkach spłynęła łza, którą szybko starła. Poczuła, jakby dostała w twarz, kiedy walizka zatrzasnęła się, a brunetka zasunęła suwak.

- Nie mam wyboru. To jedyne wyjście, Van – rzuciła dziewczyna i wtuliła się w otępiałą siostrę.

- Zawsze jest jakiś wybór, Laura.

Właśnie tak ją zapamiętała. Jako tą, która wmówiła rodzicom, że pojechała do Kanady, choć była w Nowym Jorku. Jako tą, która się o nią troszczyła, jak o dziecko. Tymczasem ona sama miała dziecko. I chociaż nic o nim nie wiedziała i miała o to żal do siostry nie mogła zapomnieć. Nie umiała przyćmić wspomnienia tej kochającej Vanessy i zastąpić go nowym – kłamliwym i dwulicowym.  Chciała uważać ją za hipokrytkę, ale nie potrafiła. Zbyt ją kochała.

Sama nie wiedziała, kiedy jej nogi popędziły ku gabinetowi. Kiedy zapukała zapłakana do drzwi, kiedy otworzył je zszokowany jej widokiem Ross. Pamiętała tylko, jak ujrzała żałosny widok płaczącej na kanapie siostry.

Zatrzymała się. Nagle zabrakło jej wszystkiego. Odwagi, rozumu.

- Przepraszam – tylko tyle zdołała wydusić.

Pani Lynch podniosła na nią wzrok. W jej oczach pojawiły się iskierki nieopanowanej radości, kiedy zobaczyła twarz Laury.

- To ja przepraszam – rzuciła i już po chwili poczuła, jak brunetka do niej podbiega i mocno przytula.

Jej sukienka była mokra od łez i czarna od tuszu. Obie kobiety nie umiały opanować łez gnieżdżących  się w nich od dawna. Płakały i łkały. Nie było po nich widać żadnej nienawiści, tęsknoty. Jedynie radość. Nieopanowaną radość i szczęście spowodowanie odzyskaniem nie tyle siostry, ile najlepszej przyjaciółki.

- Przepraszam cię Van. Nie wiem, co we mnie wstąpiło. Tak strasznie za tobą tęskniłam. Po prostu… Gdy zobaczyłam to dziecko, twojego męża, kiedy dowiedziałam się, że nic im o mnie nie powiedziałaś… Ja… Coś we mnie pękło. Nie wiem, czy to to, że chciałaś o mnie zapomnieć, ale to zabolało – wyznała Marano odrywając się od siostry.

- Wina zawsze leży po obu stronach – rzuciła nagle Vanessa. Siostra spojrzała na nią nie rozumiejąc. – Zostawiłaś nas, więc myślałam, że najlepiej będzie o tobie zapomnieć. Mam popadła w depresję, ojciec nie chodził już do winnicy. Rodzice czasem się kłócili, myślałam, że nasza rodzina się rozpadnie. Miałam wam powiedzieć o ślubie z Rikerem, ale ustaliliśmy, że on przyjedzie i nam pomoże. Uważałam, że przez ciebie się rozpadniemy. Ale myliłam się. Byłam głupia, że nie zauważałam tego, ile dla ciebie znaczył ten wyjazd – po jej policzku spłynęła łza. Nieduża, pojedyncza, ale i tak wzbudziła w Laurze współczucie i rozgoryczenie w stosunku do własnej osoby.

- Nie powinnam była cię w to wciągać – uznała po dłuższym namyśle.

- Nie. Obie powinnyśmy stawić temu czoło. Obie, rozumiesz? Nie tylko ja.

Brunetka pokiwała głową i oparła brodę o zagłębienie w szyi Vanessy. Nie płakały już, ale rytmicznie kołysały się na boki. Laura uśmiechnęła się słysząc melodie włoskiej piosenki.

- Pamiętam ją. Mama śpiewała nam to, jak kąpałyśmy się w wodzie. Jest tam coś o syrenach – dwudziestolatka uśmiechnęła się nieprzytomnie. Zamknęła oczy wyobrażając sobie piaszczyste plaże i błękitne morze.

- Portato dal canto delle sirene dei mari e degli oceani – zacytowała starsza z uśmiechem.

- Syreni śpiew niesiony przez morza i oceany – przetłumaczyła Laura i mocniej wtuliła się w siostrę
***

Reachel nadal stała na korytarzu i czekała na przyjście przyjaciółki. Nie doczekała się jednak, więc postanowiła sama odnaleźć Marano.

Skołowana ilością korytarzy i drzwi w końcu zapukała do jednych z nich. Stała jak na szpilkach czekając, aż ktoś łaskawie je jej otworzy.

- Czego? przecież mówiłem, że jestem zajęty – mruknął nieprzyjemnie ten ktoś, ale gdy zobaczył, kogo ochrzanił zmieszał się delikatnie. – Sorki. Myślałem, że to ktoś inny – wyznał wskazując blondynce, aby weszła.

- Szczerze, to ja też. Wiesz, gdzie jest Lau? Nie mogę jej znaleźć – dziewczyna uśmiechnęła się prosząco kiwając w stronę korytarza.

- Jasne. Pokój z plakietką Lynch. Nie zdążyli dopisać Marano – wyjaśnił. Po chwili i on znalazł się na zewnątrz. – Zaprowadzę cię – zaoferował i  nie słuchając zdania Reachel poszedł przed siebie.

- Nie byłeś przypadkiem zajęty? – zagaiła dziewczyna przypomniawszy sobie niedawne przywitanie.

- Nie aż tak bardzo – brunet skręcił w prawo i odchrząknął – A ty? Myślałem, że studiujesz – rzucił.

- Miałam… Mały problem. Wiesz, pocieszenie przyjaciółki i te sprawy – blondyna truchtała za nim. Nie znała dokładnie tego budynku i gdyby była w nim sama zapewnie zgubiłaby się. Kroki chłopka były szybkie i daleko sięgające, a jej krótkie i próbujące dorównać szybkości jemu.

- Chłopak?

- Gorzej.

- Jestem Seth – zagadnął po chwili brunet. Z tego wszystkiego zapomniał się przedstawić.

- Co…? Aaa… Ładnie – sprostowała z uprzejmym uśmiechem.

- Na pewno nie tak oryginalne, jak twoje – zaśmiał się krótko i cicho, po czym ponownie skręcił w prawo. – Jesteśmy na miejscu – oznajmił stając pod drewnianymi drzwiami.

Dziewczyna spojrzała na srebrzystą klamkę.

- Dzięki – wypaliła skrępowana.

Brunet miał zamiar zapukać do drzwi, ale nagle za ich plecami pojawił się Ross.

- Co ty tutaj robisz? – Waters zmarszczył brwi i spojrzał na przyjaciela, jak na idiotę.

- O to samo mógłbym zapytać ciebie – fuknął blondyn.

- Ta młoda dama prosiła się widzieć z twoją asystentką – brunetowi towarzyszył ironiczny ton.

- A ty ją odprowadziłeś, bo podoba ci się młoda dama, czy moja asystentka? – zapytał drwiąco Lynch.

Seth miał ochotę mu przywalić, ale tylko poczerwieniał ze złości i zabijał go wzrokiem.

- Ekhem – Reachel dała znać o swojej obecności i po chwili oczy obojga chłopaków skierowały się na nią. – Chciałam się widzieć z Laurą – przypomniała i już po chwili cała trójka znalazła się w środku gabinetu.

***

Następny tydzień minął wszystkim w miarę spokojnie. Lau i Reach nie ustaliły nic na temat ojca blondyny, choć bardzo się starały. Pani Logan nie prowadziła z nim żadnej korespondencji, nigdy o nim nie wspominała. Nie wiedziały, co zrobić. Kręciły się w tak zwanym błędnym kole i nie wiedziały, jak z niego wyjść.
Natomiast jeśli chodzi o relacje Lau i Van… Nie widziały się od pamiętnego momentu w gabinecie młodszej i Rossa. Nie rozmawiały ze sobą, ale umówiły się jeszcze wtedy na obiad. Laura miała nadzieję bliżej poznać rodzinę siostry, choć nadal sceptycznie do niej podchodziła. Karciła się za to, że dała się tak ponieść emocjom, bo nie chciała tak od razu jej wybaczać. Ale trudno, czasu się nie cofnie. Już wybaczyła, choć zaufanie nadal nie zostało odbudowane. Vanessa zmieniła się. Była bardziej dojrzała, elegancka, dostojna. Jak brytyjska dama, a nie włoska dziewczyna.

A Lau i Ross? Ich relacje choć uległy miarowemu ociepleniu wciąż były minimalnie napięte.

- Masz ten wykres, o który cię prosiłem? – zapytał rzeczowo blondyn stając nad biurkiem asystentki.

- Tak, już ci go daję – brunetka zanurkowała w stercie papierów i po chwili wyciągnęła ten właściwy. – Proszę – podała kartkę i wróciła do swoich obowiązków.

- Jak z szukaniem mieszkania? – zagadnął Ross. Starał się nie ingerować w jej życie osobiste, ale chciał też poznać ją bliżej. Ciągle miał przed oczami scenę prawie pocałunku i nie rozumiał jej w nawet najmniejszym stopniu.

- Nie chcą mi udzielić kredytu, bo mam już kilka pożyczek. Dzwoniłam po hotelach, ale ceny są absurdalne – rzuciła wpatrzona w czarną klawiaturę. – A ty? Jak ci idzie z ojcem i firmą?

- Doznałem olśnienia – wyznał z uśmiechem i przejechał kółkami od fotela w jej stronę. – Poczekam, aż ojciec sam zrozumie, że jestem na tyle dojrzały. Mam zamiar powiedzieć mu, że nie chcę teraz przejmować firmy – dumny ze swojego planu uśmiechnął się triumfująco.

- Nieźle.  A nie pomyślałeś o wynajęciu narzeczonej? – podsunęła, jakby było to oczywiste.

Natomiast Lynchowi oczy wypadły z orbit słysząc o „wynajęciu narzeczonej”.

- To jest takie coś? – spytał odzyskawszy głos.

- Nie. To znaczy… Nie legalnie. Znajdziesz jakąś zdesperowaną laskę i zaproponujesz jej kasę, a ona ma za ciebie wyjść. Później tylko się rozwiedziecie i tyle – wzruszyła ramionami podając mu srebrnego laptopa. – Na tym forum faceci piszą, że wynajęcie dziewczyny to najlepszy sposób, kiedy nie chcesz się żenić, a musisz – dodała.

Blondyn przejął przedmiot i spojrzał niedowierzająco na dziewczynę. Podniósł do góry jedną brew, a ta z westchnieniem wyjaśniła:

- Nudziło mi się, więc postanowiłam ci pomóc.

- Dzięki. Ale wiesz, gdzie można znaleźć taką dziewczynę? – Ross odstawił laptopa na miejsce przez przypadek dotykając dłonią dłoń Laury. Ta szybko ją zabrała.

- Wystarczy spojrzeć  na mnie – zaśmiała się krótko. – Zdesperowanych lasek jest mnóstwo.

- A w Nowym Jorku?

- Szczególnie w Nowym Jorku.

~*~*~*~
Hejka misie!
Z tej strony Alex – nowa, stara autorka!
Jak pewnie niektórzy z was wiedzą miałam małe problemy i musiałam stworzyć nowy profil. Ale nie chcę się rozpisywać na ten temat.
Przepraszam, że tak dawno nie było rozdziału. Najpierw mnie nie było, bo przecież ferieeee, a później miałam kilka problemów osobistych. Jools wie, o co chodzi, bo sama mnie pocieszała.  A Julietta… Ach, ona wie, co mam jej do powiedzenia.

Wiem, że się na mnie przejechaliście, a ja ciągle kręcę i kręcę. Ale znów napadł mnie mega pomysł! A więc będziemy mieć nowego bohatera, a ja nie zdradzę, jaką rolę odegra. Ale namiesza nieco w życiu Rossa, tyle rzeknę :)
A więc papa :* I zostawiam was z gifem z super filmu Trzy metry nad niebem 

~ Alex


wtorek, 3 lutego 2015

7. He who fights with monsters should look to it that he himself does not become a monster. When you gaze long into the abyss, the abyss also gazes into you

 He who fights with monsters should look to it that he himself does not become a monster. When you gaze long into the abyss, the abyss also gazes into you

~ Ten, który walczy z potworami powinien zadbać, by sam nie stał się potworem. Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również w nas. 

Fryderyk Nietzsche
Przepraszam za błędy

Blondynka siedziała na dużej sali i rozmyślała o wszystkim, tylko nie o tym, o czym powinna. Szczególną uwagę zabierała jej zamiar pomalowania włosów. Blond już od dawna nie leżał w jej guście, można powiedzieć, że przejadł się jej. Dziewczyna złapała w palce kosmyk włosów i zaczęła oplatać go sobie wokół palca wskazującego. Pochłonięta badaniem barwy pukla nie usłyszała, jak donośny głos wypowiada jej nazwisko z coraz większą niecierpliwością.

- Panno Logan! – głośny krzyk przeszył na wskroś ciało blondyny, aż całe zadrżało.

- Tak, pani McFoy? – dwudziestolatka szybko puściła kosmyk wolno i z uśmiechem spojrzała na starszą panią stojącą przy tablicy i tłumaczącą jakieś zadanie.

- Jaki będzie wynik, młoda damo? – lodowaty ton pięćdziesięciosiedmiolatki odbił się od ścian pomieszczenia i zanosząc się echem dobiegł do uszu przerażonej Reachel.

Przełknęła cicho ślinę i wytężyła wzrok, aby móc lepiej przyjrzeć się szlaczkowi z plusów, minusów i innych znaków oraz liczb. W jej głowie powoli zaczął się układać w jedną liczbę, którą było:

- Dwa tysiące trzysta czterdzieści  - wyszczerzyła się w uśmiechu widząc niedowierzający wyraz wykładowcy.

- Dobrze, a… - kobieta już przycisnęła kredę do zielonej tafli tablicy, kiedy po uczelni rozległ się dobrze wszystkim znany dźwięk dzwonka, a ta westchnęła cicho i skinieniem dłoni pokazała uczniom, aby wyszli.

Logan gwałtownym ruchem ręki zamknęła książkę tak, że po sali rozległ się głośny huk. Zazgrzytała zębami i skulona, jak gdyby zrobiła niewiadomo co i poczęła wkładać swoje rzeczy do dużej torby. Gdy zasunęła suwak poczuła na ramieniu czyjś dotyk. Odskoczyła jak oparzona i wykonując obrót o 180 stopni stanęła twarzą w twarz z osobą, która uczyniła ten gest.

- Wystraszył mnie pan – wysapała próbując powstrzymać szybki oddech i łomocące w piersi serce.

- Przepraszam. Nie chciałem. Możemy porozmawiać? – mężczyzna wyglądający na około pięćdziesiąt lat spojrzał na nią prosząco. Nie był zbyt wysoki, ale też nie niski. Włosy okalające jego okrągłą twarz miały kolor srebra, a raczej srebra mieszanego ze złotem. Sylwetka zgarbiona i przy kości, oczy mieniące się niczym wzburzone morze, choć nie okazywały gniewu, a raczej strach. Broda porośnięta krótkimi włoskami świadczyła o kilku dniach bez golenia, a ziemista cera pod oczami przybrała szarawy kolor. Jego głos był ochrypły, jakby leczył chrypkę i Reach przeszło przez myśl, czy tego nie robi.

- Chyba mnie pan z kimś pomylił. Nie znam pana – uświadomiła, choć jej głos nie brzmiał tak pewnie, jak przed kilkoma sekundami.

- Ale ja znam ciebie, Reachel Logan. Mogę cię prosić na słówko? – już wcześniej typ wydawał się jej być przerażający, ale kiedy usłyszała, jak wypowiada jej imię przeszedł po niej dreszcz. Bała się zrobić najmniejszy ruch, choć zrobiła. Odwróciła głowę. Nikogo nie było. Przełknęła gulę stojącą jej w gardle i rozchyliła usta, aby coś powiedzieć.

- Niestety, nie mam czasu – wydusiła. Głos przychodził do niej z oddali i sama nie wiedziała, skąd wzięła się w nim skrucha. Przecież nie była skruszona.

- Dla własnego ojca chyba go trochę znajdziesz.
***
Ross siedział na beżowej kanapie w gabinecie siostry i z zniecierpliwieniem czekał, aż wróci z ojcowskiego biura. Z nudów zaczął skubać materiał, na którym siedział, ale gdy pod palcami poczuł watę z oczami wielkości pięciozłotówek przestawił poduszkę w miejsce z dziurą. Zaczął cicho pogwizdywać, gdy drzwi pokoju otworzyły się, a w nich stanęła siostra blondaska zagłębiona w lekturze składającej się z jakiś papierów.

- Hej. Wzywałaś mnie. Coś się stało? – zagadnął chłopak wyraźnie zaniepokojony.

- Czy ja wiem, czy takie „coś”? – blondynka spojrzała na brata zza papierów i po chwili ułożyła je na biurku. – To grubsza sprawa niż „coś”.

- Ryd, powiedz, co się dzieje? – odezwał się słabym głosem. Na jego twarzy malował się niepokój.

- Van i Rik się pokłócili. Vanessa przyszła przed chwilą do mnie i wszystko opowiedziała. Teraz jest u taty – blondyna usiadła na skrawku biurka i wbiła w blondyna posępny wzrok – Poszło o Laurę – Ross  nie zwrócił nawet uwagi na to, skąd siostra zna jej imię, tylko raptownie wstał z kanapy.

Jego oczy unosiły się furią, ręce nerwowo drgały, a usta wynosiły to, co jako pierwsze na nie wpadło. Głos był pewny, zdecydowany i gniewny, jak nigdy dotąd. On cały drżał, ale nie z zimna, czy przerażenia, tylko z powodu gniewu. Niespotykanego u niego nigdy.

- Znam ją od kilku dni, a już zdążyła namącić w moim życiu! Co jest nie tak z tą dziewczyną?! Van i Rik nigdy się nie kłócili, a teraz przez nią mogą się rozejść. Nie rozumiem, co takiego zrobiłem, że ona się tu pojawiła?!

Kochał swojego brata i życzył jemu, jak i jego żonie jak najlepiej. Nigdy się nie spierali, no może poszło czasem o smak lodów na deser, czy kolor ścian w pokoju Nicka, ale nie byli aż tak skłóceni, żeby któreś z nich wychodziło z domu trzaskając drzwiami. A to wszystko przez jedną dziewczynę, która pojawiła się znikąd i namąciła w ich życiu, jak kochanka, a nie siostra. Przyszła jak zaraza, która żeruje na nieszczęściu innych i doprowadza ich do białej gorączki. Niczym kat siedzący nad tobą, dopóty, dopóki nie poderżniesz sobie gardła.

Chłopak zamaszystymi krokami ruszył w stronę swojego gabinetu. Gdy otworzył drzwi nie było w nim już Setha, a brunetka stała przy oknie popijając spokojnie latte.

Frustracja wzrosła u Rossa do maksimum i już w ogóle nie potrafił nad sobą zapanować. Nawet nie chciał przestać, czuł, jak krew gotuje się w jego żyłach, jak jego twarz czerwienieje. Podszedł do dziewczyny i szarpnął ją mocno za łokieć. Tak mocno, że ta aż syknęła z bólu odwracając się w jego stronę. Wystraszyła się widząc jego twarz, purpurową ze złości, zęby zaciskające się i zgrzytające z każdym jej wdechem i wydechem, z każdym mrugnięciem. Przełknęła cicho gulę stojącą w jej gardle i starała się zapanować nad strachem, który się w niej kłębił.

- Czemu rozwalasz mi życie?! – wybuchnął nagle, niczym wulkan, którego wnętrze pochłaniało lawę wydostającą się właśnie.

- O co… O co ci… chodzi? – pisnęła brunetka, niczym mysz uciekająca przed wielkim kocurem.


- Przez ciebie Vanessa i Riker się pokłócili! – wrzasnął blondyn napinając mięśnie jeszcze bardziej. Wyraz jego twarzy zelżał jednak, gdy zobaczył ten, który malował się na Laurze.

Dziewczyna poczuła, jak jej mięśnie się napinają, jak robi się sztywna. Jakoby gorący drut ostudzony w lodowatej wodzie. Poczuła, jak na jej policzki wstępują wypieki, jak twarz zgina się w pałąk pod ich ciężarem. Jakby ktoś wbił jej sztylet w serce, a ono zamiast wykrwawić się zlodowaciało. Blondyn nadal trzymał w dłoni jej kruche ramię, lecz ona jednym szarpnięciem wyrwała je z jego uścisku. Odstawiła kubek na parapet z takim impetem, że pokój zaniósł się od głośnego huku. Odepchnęła od siebie blondyna tak, żeby sama mogła się swobodnie poruszać.

- Przeze mnie, tak? Przeze mnie? To po jaką cholerę ukrywała, że ma siostrę?! To co się zdarzyło we Włoszech nie ma żadnego powiązania z nią, ani z naszymi relacjami, jedyne, co wtedy udowodniłam, to to, że jestem niedojrzała i nie umiem się zachowywać godnie, ale nie wyrzekłam się własnej siostry, tak , jak ona! Powiedziałam ci, kiedy zapytałeś, a ona? Napomknęła, że chociażby miała siostrę?! Nie! To czemu mnie obwiniasz za to, co ona namąciła?! Nie powiedziała mi, że ma męża, że ma syna, że się wyprowadziła! To czemu ja jestem winna, skoro to ja przez cały czas żyłam prawdą, a ona w tym swoim zakłamanym świecie, hm? A rodzice? Zawsze byli z niej tacy dumni i szczęśliwi, to czemu ona nie mogła dostać tej cholernej winnicy?! Gdyby nie ona, zapewne nigdy byś mnie nie spotkać i nie spieprzyłabym ci życia, więc jeśli masz jakiekolwiek skargi, to proszę do nich, a nie do mnie! – zakończyła wywód nadal zła wybiegając z pokoju i głośno trzaskając drzwiami.

Ross stał jak wryty w ziemię i nie wiedział, co zrobić. Pobiec za nią? Po tym co usłyszał nie był już niczego pewien.

***

Reachel siedziała w małej knajpce, zapewne nie luksusowej podtrzymując fakt, że kurz i brud dało się z niej ściągać kilogramami. Duża torba wisiała na wieszaku obok niej akurat na wysokości jej głowy, więc co chwilę się od niej delikatnie obijała. Rozdrażniona tym faktem dziewczyna co chwilę ją odpychała od skroni, lecz ona jak bumerang powracała. Jej oczy utkwione były w czarną ciecz pływającą na dnie zmatowiałej filiżanki. Palce rytmicznie stukały o stolik, a usta zacisnęły się najmocniej, jak umiały, tak, że aż wargi pobledły. W gardle blondyny ugrzęzła wielka gula, która umożliwiała wydanie z siebie jakiegokolwiek odgłosu. Miała straszną ochotę zwymiotować, do tego zapach kawy przyprawiał ją o ból głowy. Prawdą dłoń zacisnęła w pięść, a koniuszki stały się blade.

Podniosła wzrok i spojrzała się przed siebie. Nie wytrzymałaby patrząc mu w oczy, więc ugrzęzła spojrzeniem w jego koszuli. Materiał był porządny, biała koszula jakby szyta na miarę. Gdzieniegdzie dało się zauważyć plamy potu, ale nie przykuwały one zbytniej uwagi. Czarne jak smoła spodnie i marynarka nie pasowały do przemęczonej twarzy mężczyzny, ale zapewne nie wyglądał on tak na co dzień. Jego oczy niedużo mówiły. No…  Może prócz skrępowania.

- Nie wierzę ci – odezwała się nagle Reach zdecydowanym głosem. Dawała wrażenie opanowanej, ale najchętniej wybiegłaby teraz z kawiarenki najszybciej, jak się da.

- Nie oczekiwałem, że mi uwierzysz. Matka zapewne powiedziała, że nie żyję. To w jej stylu. Zawsze wolała kłamać, niż ujawnić przytłaczającą prawdę – mężczyzna prychnął z kpiną i dorzucił do herbaty kostkę cukru. Ta lądując z pluskiem w filiżance rozlała nieco z jej zawartości.

- Bo ty miałeś nie żyć. Oczekujesz, że możesz sobie tak po prostu przyjść i powiedzieć, że jesteś moim ojcem, a ja będę tego bezgranicznie pewna? – oczy blondyny przesiąkły furią, a postura zgarbiła się nad stolikiem. Jej brzuch przyciskał się do mebla z taką siłą, że już ledwo powstrzymywała mdłości.

- Nie, ale gdy usłyszałem o Ellie… To znaczy, o twojej matce… Pomyślałem, że przyda ci się pomoc – tego było za wiele nawet, jak na Reachel. Wstała gwałtownie z krzesła i bez słowa zabrała z wieszaka kurtkę oraz torbę. Gniewnym i pewnym krokiem ruszyła w stronę wyjścia. Gdy miała już zniknąć za oszklonymi drzwiami rzuciła na odchodne:

- Świetnie sobie radzę.

Dalej ruszyła pędem, nie patrząc na przechodniów, których taranowała. W jej głowie huczało, krew pulsowała w żyłach przyprawiając o zawroty głowy. Nawilżyła językiem spierzchnięte wargi. Ze zdumieniem odkryła na nich metaliczny posmak. Miała tylko jeden cel, który chciała zrealizować jak najszybciej: uciec. Podbiegła do taksówki machając kierowcy ręką, aby się zatrzymał. Tak też zrobił, a żółty pojazd podjechał pod jej nogi. Blondyna chaotycznym ruchem otworzyła drzwiczki taryfy i równie szybko w niej usiadła. Podała kierowcy adres, po czym oparła się o skórzaną tapicerkę z głośnym westchnieniem.

- Panienka do pracy? Słyszałem, że zaczynają tam o dziewiątej, a jest już jedenasta – zagaił młody mężczyzna z uśmiechem. Miał złociste włosy i oczy, wysoki i szczupły. Mógł mieć około dwudziestu pięciu lat.

- Nie. Do przyjaciółki – wysapała Reachel i przymknęła zmęczona powieki.

***

Brunetka przycupnęła na schodach prowadzących na pierwsze piętro budynku. Nogi miała podciągnięte i oplecione długimi rękoma, a na nich spoczywała broda. Spojrzenie przepełnione żalem i smutkiem wlepione było w okno, za który wiał silny wiatr. W powietrzu unosiły się płatki śniegu, każdy innego kształtu. Nagle dziewczyna poczuła na swoim ramieniu czyjąś dłoń. Obróciła się zdziwiona do tyłu i ujrzała promienisty uśmiech należący do młodej kobiety, stojącej tuż za nią. Przybysz dołączył się do Laury i usiadł obok niej obserwując wirujące wśród podmuchów wiatru, śnieżne płatki.

- Przepraszam za Rossa. Pewnie cię nieźle ochrzanił – kobieta uśmiechnęła się lekko i spojrzała na brunetkę.

- Nie przepraszaj. Nic się nie stało, ale po prostu… Nie wie, co się kiedyś stało, więc niech mnie nie osądza – Laura znów powróciła do białego krajobrazu za oknem. Ton jej głosu był pusty, bez żadnych uczuć, emocji. Mimo to jednak jej oczy pokrywała łzawa powłoka.

- Rydel. Siostra Rossa – blondynka wyciągnęła dłoń w stronę Marano, której twarz przybrała niepojmujący wyraz.  Niemniej jednak uścisnęła rękę. Uścisk Lynchównej był mocny i zdecydowany, ale aksamitna skóra sprawiała, że z przyjemnością się jej dotykało. Uśmiech kojący i łagodzący jakiekolwiek smutki działał w tej chwili na Laurę jak antybiotyk.

- Laura. Marano.

- Dziwne, że te czubki się nie skapnęły. Przecież panieńskie Vanki to Marano.

- Tak, dziwne…

Blondyna widząc przygnębioną minę nowej znajomej szturchnęła ją lekko w ramię. Ona jakby się obudziła rozejrzała się zdezorientowana, aż w końcu jej wzrok utkwił w Rydel.

- Ja i bracia często się kłócimy. Kiedyś Ross wymyślił sobie, żeby sprawdzić, czy koty potrafią latać, tak jak w filmie. I sprawdził puszczając mojego Mruczka z dachu domu. Byłam na niego cholernie zła, ale w końcu mu wybaczyłam – uśmiechnęła się krzepiąco do Laury. Brunetka poczuła, jak ogarnia ją fala ciepła. Jak jej twarz zaczyna się czerwienić, choć nawet nie wiedziała czemu. Nie było zimno, a ona zaczęła się trząść. Ciągle zadawała sobie to samo pytanie: Powiedzieć?

Nagle doznała niby olśnienia. Przecież Rydel chciała, żeby poczuła się dzięki temu pewniej. Chciała jej pokazać, że choć nie zna jej dobrze, to może jej się wyżalić, a ona nikomu nie piśnie słówkiem. Od tego są przyjaciele, pomyślała Lau, jednak zaraz dopowiedziała sobie w myślach, ale na przyjaźń nie koniecznie trzeba czekać kilka lat. Czasem przychodzi do nas sama, znienacka. Przełamała się.

- Zrobiłam kiedyś coś strasznego, choć Vanessa mnie przed tym ostrzegała. A później… - jej głos się załamał, nie wytrzymała brzemienia łez i pozwoliła im swobodnie spłynąć po rumianych policzkach. Każde wypowiedziane słowo sprawiało, że sztylet w jej sercu coraz bardziej się zagłębiał. Przed oczami miała rodzinny dom, który nawiedzał ją każdej nocy od tamtego zdarzenia – Później stchórzyłam… Uciekłam… Zostawiłam ją samą… Zostawiłam – łzy przybrały za sile i dziewczyna wybuchła niepohamowanym płaczem. Pojedyncze kosmyki brunatnych włosów okalały jej twarz przyklejając się do niej pod wpływem słonej cieczy. Spodnie przesiąkły na kolanach, gdzie kobieta trzymała głowę. Tusz rozpłynął się tworząc na jej twarzy czarną ścieżkę, a rzęsy skleiły się ze sobą pod ciężarem łez.

Blondynka bez słowa przysunęła się do niej i mocno objęła. Szeptała co chwilę Csii, ale nie pomagało to ukoić zszarpanych nerwów Marano. Z każdą chwilą jej płacz przybierał na sile, jakby miała nigdy nie przestać . Jej twarz wyglądała strasznie, makijaż rozmył się zostawiając tylko stróżki na rumianych policzkach. Nos zaczerwieniał. Ale to nic w porównaniu z jej rozerwanym na strzępki sercem. Dawno, dawno temu straciła coś co było dla niej najważniejsze – miłość. A teraz, kiedy wszystko powoli się układało, kiedy jej życie zaczęło się uporządkowywać dopadło ją to, za czym tak bardzo tęskniło. Coś, co miało dodawać jej siły sprawiało, że była słabsza, momentami bezsilna. Bała się tego, że kiedyś nastąpi dzień, w którym przyjdzie jej zapłacić za tamte błędy, ale miała nadzieję, że będzie wtedy przygotowana. Ale ona się rozsypywała…

Nagle drzwi prowadzące do budynku otworzyły się. Do środka wparował nieprzyjemny powiew lodowatego wiatru, który zaświszczał w uszach młodych kobiet. Wtulone w siebie odwróciły wzrok, by ujrzeć zdruzgotaną blondynkę

***

- Jesteś mega idiotą, wiesz? – brunet spojrzał na przyjaciela z dezaprobatą i zniesmaczeniem jednocześnie i powrócił do gapienia się w ekran.

- A ty co byś zrobił na moim miejscu?– drugi zaczął nerwowo obgryzać paznokcie, ale widząc ubliżający wzrok bruneta szybko schował dłoń.

-  Na pewno nie nawrzeszczał. Jesteś dupkiem, Ross, tyle ci powiem – ostry jak brzytwa głos Setha zakłóciło chce chrząknięcie.

- Hej chłopaki – czarnowłosa kobieta dała znać o swojej obecności i uśmiechnęła się promiennie do katarynek. Nie wyglądała jak osoba, która pokłóciła się z mężem.

- Van? H-hej – wyraźnie zdziwiony jej obecnością Ross wygiął usta w niemrawym uśmiechu.

- Czemu jesteś dupkiem, Ross – Vanessa zaśmiała się krótko i z kobiecą gracją zajęła miejsce obok szwagra.

- Bo Seth to idiota. Co tu robisz? – Ross zmienił zwinnie temat nie wzbudzając podejrzeń pani Lynch.

- Posprzeczałam się nieco z Rikiem i musiałam ochłonąć – wyznała wzdychając. Unikała jego wzroku.

- To przez Laurę, prawda? Gdyby nie ona…

- Ona nie jest niczemu winna – przerwała gniewnie. Sama się sobie dziwiła, skąd u mniej ta złość.

Blondyn zmarszczył brwi. Nie rozumiał, co się wydarzyło pomiędzy tymi dwoma kobietami, ale był gotów trzymać stronę Vanessy bez względy na to, która z nich była poszkodowana.

- Zrobiła coś głupiego, racja, ale ja jako starsza siostra powinnam była ją zatrzymać. To, że uciekła… - gdy Vanessa zorientowała się, co powiedziała przeklęła cicho. Nie chciała wyjawiać, co się stało, a przed chwilką to zrobiła. Czuła się jakby zdradziła własną siostrę.

- Ona..?

- Och, chłopcy. Nie zrozumiecie. Chciałabym wam to wyjaśnić, ale zrozumcie, że nie mogę… Ale uważajcie na nią. Nie jest… taka, jak ją sobie wyobrażacie… - po czym wyszła. Bez słowa wyjaśnienia, opuściła pomieszczenie zostawiając osłupiałych chłopaków samych sobie.

Przez dłuższą chwilę żaden z nich nic nie mówił i wpatrzony w martwy punkt trawił słowa czarnowłosej. Miała rację. Nie rozumieli. Nic, kompletnie. Zwykłe „uciekła” nie było dla nich wyjaśnieniem tej zawiłej zagadki, choć już coś zrozumieli. To, co się zdarzyło nie było błahym problemem.

- Nie wiem, jak ty, ale ja już mam tego wszystkiego dość – przyznał z zniechęconą miną Seth.

- A co ja mam powiedzieć? To moja rodzina…

~*~*~*~*~
Alocha kochaneczki! 
Więc ja do was przybywam z rozdziałem i choć krótszym, niż ostatnio, to chyba nie nudnym, nie? Nie chciałam go psuć przedłużając, bo uważam, że jest ok.
Ode mnie to tylko na dziś 
Buziaczki 
~ Di


Walentynki już tuż, tuż...

Specjalnie dla Dellsona :D