niedziela, 7 lutego 2016

18. So love me like you do, love me like you do.

 
So love me like you do, love me like you do ~ Więc Kochaj mnie tak jak kochasz, kochaj mnie tak jak kochasz 
~ Ellie Goulging - Love me Like you do

 Siedziały na pufach i przeglądały katalogi, rozkoszując się kawą, którą przyniosła przed chwilą Reach. Przyszła panna młoda siłowała się w przymierzalni z suwakiem, a Vanessa jej w tym pomagała. W końcu, po ciężkich zmaganiach, udało im się zapiąć sukienkę. Była śliczna. Biała jak śnieg, rozkloszowana, bez ramiączek i z mnóstwem tiulu. Idealnie pasowała do dziewczyny, która uśmiechała się do swojego odbicia.
- Nie wierzę, że to już tak niedługo - wyszeptała, przygładzając jasny materiał.
- Pięknie wyglądasz - skomentowała Vanessa, przytulając dziewczynę od tyłu. - Cholerny z niego szczęściarz.
- Wyjdziecie w końcu?! - Głos Reachel sprawił, że dziewczyny zaczęły się śmiać, ale jednocześnie odsunęły kotarę od przymierzalni. - O ja cię…
- Wyglądasz jak księżniczka - uśmiechnęła się Laura. - Za to ja w białym przypominam pączka i nie mam zamiaru się przebierać - mruknęła w stronę mamy, stojącej obok wieszaków i przeglądającej kolejne suknie.
- Kotku, to też twój ślub. Musisz wyglądać jak prawdziwa panna młoda. - Ellen posłała młodszej córce pobłażliwe spojrzenie i podniosła w górę rąbek jednej z sukien. - Ta ci pasuje.
- Popieram - wtrąciła Logan, na co przyjaciółka skarciła ją wzrokiem.
- I tak założę trampki i bluzę zamiast bolerka, nie wysilaj się - mruknęła brunetka, kładąc nogi na oparciu fotela. - Położyłam ci na torebce welon,  możesz przymierzyć. Pasowałby do tej kiecki - zwróciła się do Rydel, na co ta pokiwała głową.
- Cieszę się, że bierzemy razem ślub - wyjawiła po chwili blondynka, uśmiechając się radośnie do bratowej.
Laura uniosła wzrok znad katalogu. Nie mogła podzielić zdania Lynchównej. Dla niej ten ślub był jedną wielką bzdurą, do której podchodziła z ogromną niechęcią.
Ale mimo to, towarzystwo Rydel zaliczała do pozytywnych punktów tego dnia.
- Tak, ja też - uśmiechnęła się niepewnie i wróciła do czytania.
- Pospiesz się, ja też chcę porobić trochę za druhną - ponagliła po chwili Reachel.
Marano przewróciła oczami, ale pokazała palcem na jeden z obrazków zamieszczonych w katalogu.
- Ta mi się podoba - uśmiechnęła się cwaniacko, a kiedy Ellen zobaczyła, na co wskazuje jej córka, złapała się za głowę.
- Dziecko, przecież ona ci nawet majtek nie zakryje! - Pani Marano złapała głęboki oddech, żywo gestykulując rękami.
Na widok krótkiej sukienki ze śliskiego materiału, opinającej ciało modelki tak, że wyraźnie rysował się kształt bielizny, robiło jej się niedobrze.
- Spokojnie, tylko żartowałam. - Brunetka uniosła ręce w obronnym geście, a po chwili przymknęła oczy i rozłożyła się wygodnie na kanapie. - Ta, którą mi pokazywałaś była ładna.
Ellen natychmiastowo się rozpromieniła, a Laura, widząc to, uśmiechnęła się pod nosem.
- Wiedziałam, że ci się spodoba! Koronka od zawsze ci pasowała - ożyła pani Marano i szybkim ruchem zdjęła z drążka wieszak z ową suknię. - Do przymierzalni, Laura, ale to już!

  Dwudziestolatka mruknęła coś niezadowolona i siadając, odłożyła katalog na ławę. Potem dopiła resztę kawy i mozolnym krokiem ruszyła w stronę przymierzalni.
- Czego tak stoisz, d r u h n o ? - mruknęła w stronę przyjaciółki.
Ta, wlepiając spojrzenie w bliżej nieokreślony punkt, podskoczyła jak oparzona.
- Tak, jasne - burknęła i pognała za brunetką do przymierzalni.

***

- Jesteście beznadziejne - zaśmiała się Vanessa, kładąc synka do łóżka. - Dawno nie zasypiał po południu, dzięki - dodała, a widząc szczęśliwą twarz siostry, uśmiechnęła się niemo.
- Jak widać, nadawałybyśmy się na niańki. - Reachel puściła Rydel oczko, na co ta prychnęła pod nosem.
- Nie wydaje mi się. Dzieci to nie moja bajka.
- W porę się o tym dowiaduję.
Cztery dziewczyny odwróciły się w stronę, z której dobiegał owy głos. Należał on oczywiście do Ellinghtona, który stał w drzwiach do pokoju Vanessy z wielkim uśmiechem.
Rydel podeszła do narzeczonego i zarzuciła mu ręce na szyi, odchylając lekko głowę.
- Nie chciałabym, żeby po domu latała mi twoja młodsza wersja, skarbie - mruknęła, na co Ratliff cicho westchnął, a następnie musnął delikatnie usta Lynchównej.
- Lau, pan Damiano cię woła - powiedział w końcu brunet, kierując te słowa do młodej Marano.
Ta warknęła tylko cos niezrozumiale i po chwili była już na korytarzu.
- Mówił ci, o co chodzi? - dopytała na odchodne.
- Nie. Ale pewnie chce obgadać coś w kwestii ślubu.
  Dziewczyna poruszyła szybko brwiami i zagryzła od środka dolną wargę. Rozmawianie o ślubie nieszczególnie jej się podobało. Te wszystkie przygotowania i zamęt bardzo ją męczyły. Tym bardziej, że nie cieszyła ją myśl stawania na ślubnym kobiercu. Czy żałowała, że przed Bogiem jej mężem zawsze będzie Ross? Nie. Nie miało to dla niej znaczenia. W rzeczywistości, Bóg był dla niej dość drażliwym tematem. Odkąd odebrał jej Lucasa, przybrała dwie hipotezy; albo nie istnieje, albo jest wredną szują, która nie liczy się z innymi.

  Myśląc tak, dlaczego ojciec postanowił ją do siebie wezwać i błądząc po domu w poszukiwaniu go, wpadła na Rossa, który wydawał się być równie zagubiony jak i ona. Młodzi popatrzyli na siebie zdziwieni, ale żadne z nich nic nie powiedziało. Oboje stanęli w miejscu i wpatrywali się w siebie uporczywie.
 Dom Marano był duży i nie brak w nim było pokoi. Ross ostatni raz widział Laurę na pamiętnej kolacji, na której ogłoszona została data ich ślubu. Nie rozmawiali ze sobą, cały czas się wymijali. Kiedy on był na przymiarce garnituru, ona w domu, a kiedy to Laura wybywała na różnego typu przygotowania, on najczęściej siedział z panem Damiano w winnicy. Przez te kilka dni zdążył się przywiązać do przyszłego teścia. Ten traktował go jak syna i dawał mu wiele cennych lekcji. Był przeciwieństwem jego ojca - taki spokojny i wytonowany. Poza tym, w niczym nie przypominał narzeczonej blondyna. Dziewczyna pełna werwy, ironii i włoskiego temperamentu nie wydawała się być córką kogoś tak wyrozumiałego i dobrodusznego. Co innego Vanessa. Ona była uderzająco podobna do ojca - tak samo cicha, tak samo opanowana. Nie popadała w szał, przyjemnie się z nią rozmawiało. Chociaż nie wiedział za wiele na temat pani Ellen wiedział, że to jej charakter odziedziczyła jego przyszła żona. I nie był pewien, czy ma być z tego powodu szczęśliwy, czy zrozpaczony.
- Emm… - zaczęła brunetka, starając się przerwać niezręczną ciszę. - Pomóc ci w czymś? W końcu, spędziłam w tym domu piętnaście lat, nie? - uśmiechnęła się lekko i włożyła ręce w kieszenie bluzy.
Ross odchrząknął cicho, przywracając sobie głos i pokręcił głową.
- Nie, dzięki. Idę akurat do winnicy.
Gdy Laura zmarszczyła brwi, zasysając dolną wargę, nico się speszył. Czy powiedział coś nie tak?
- Tata cię woła? - zapytała, bujając się na piętach. Musiała wyglądać śmiesznie ze sztywnymi rękami i nogami, podskakując delikatnie w miejscu, ale nie zwróciła na to zbytniej uwagi. - Mój, nie twój - sprostowała po chwili z uśmiechem, na co Ross podrapał się po karku.
- Domyśliłem się - wysapał, nie mogąc nagle złapać powietrza.
Był zawstydzony, jak zawsze zresztą, rozmawiając z nią. Ale kiedy brunetka ryknęła gromkim śmiechem, myślał, że zapadnie się pod ziemię.
- Niezręcznie, co? - wychlipała, między napadami śmiechu. Gdy zaczęła go już powoli uspokajać dodała: - Ross, cholera, musimy się zachowywać jak narzeczeństwo. Inaczej wszystko się wyda.

 Miała rację. Cholera, miała cholerną rację. Nie mogli się tak zachowywać, bo wszystko szlag trafi. Musieli się postarać udawać jak najlepiej, co było bardzo trudne. Jak miał czuć się przy niej swobodnie? To naprawdę było bardzo trudne.
- Nie uważasz, że powinniśmy przełamać lody? - Marano ponowiła uśmiech, przybliżając się powoli do blondyna. Gdy tylko jej stopa musnęła miękki dywan, serce Rossa przestało bić.
- To znaczy? - pisnął przestraszony. Bał się tego, co chce zrobić dziewczyna, chociaż nie do końca wiedział, co chodziło jej po głowie.
- Mamy widownię - szepnęła cicho, wskazując dyskretnie na okno wychodzące na winnicę. Państwo Marano przyglądali się im ze zdziwieniem.
No tak, osłupienie i niezręczność raczej nie towarzyszą spotkaniom dwóch kochających się osób.
- To… - zająknął się, wlepiając spojrzenie w jej ciemne tęczówki. Teraz stała zaledwie krok od niego, na wyciągnięcie ręki. - Mam…?
- Boże, Ross, ale ty jesteś trudny - parsknęła, wywróciła oczami i z prędkością światła wpiła się w jego usta.
Cholercia, pomyślał Ross, zanim zdążył cokolwiek zarejestrować. Laura widząc jego odrętwiałość, złapała go za rękę, którą położyła sobie na plecach. To było dziwne. Ich usta  złączyły się w pocałunku, który miał nic nie wnieść, ale zamiast tego sprawił, że obojgu serce zabiło szybciej. Laura oderwała się od Rossa na ułamek sekundy, chcąc zaczerpnąć powietrza, ale po chwili znów odnalazła ustami jego usta. Blondyn nawet nie zauważył, gdy stał się odważniejszy i przyciągnął ją do siebie tak, że nie został między nimi chociażby milimetr wolnej przestrzeni, a ona jęknęła mu prosto w usta. Całowali się zachłannie, z każdą chwilą przybierając pewności siebie. Napierając na siebie, nagle Ross przyszpilił narzeczoną do ściany, a pocałunkami zszedł nieco niżej, na jej szyję. Nie wiedział, co się z nim dzieje. Co ta ślicznotka z nim zrobiła? Dlaczego tak bardzo podoba mu się całowanie jej? Cholera, przecież serducho o mało nie wyskoczyło mu z piersi.
W pewnym momencie, Laura uniosła jedną nogę na wysokość bioder blondyna i oparła stopę o ścianę. Podobał jej się cichy warkot Lyncha, gdy przypadkowo otarła się o jego krocze, dlatego opuściła nogę i szybkim ruchem przyciągnęła chłopaka jeszcze bliżej siebie.
- Nie uważasz, że nieco za bardzo przełamaliśmy lody? - wysapał między pocałunkami, ale nadal nie oderwał się od brunetki.
- Zamknij się kretynie i całuj. - warknęła, po czym sama zaczęła obsypywać go pocałunkami. Ona jednak nie schodziła z ust, które były tak wybornie miękkie, że nie chciała się od nich odrywać.
- Miał… Miałem…
- Powiedziałam, żebyś się zamknął, tak? - zaśmiała się pod nosem i ostatni raz cmoknęła blondyna. - Ale masz rację, musimy iść - złapała go za rękę i nie odklejając się od ściany, przymknęła oczy. - Może i jesteś kretynem, ale zajebiście całujesz. - Jeszcze raz musnęła delikatnie jego usta i odepchnęła go lekko od siebie.
- Ty też niczego sobie. - Pogładził palcem jej małe kłykcie i pociągnął w stronę korytarza.
- To odpowiesz mi w końcu na pytanie?
Ross zmarszczył brwi, starając sobie przypomnieć, o co pytała go Laura.
- A, no tak - szepnął po chwili - Tak, twój tata mnie wołał.
- Czyli pewnie chodzi o coś związanego ze ślubem. Mnie też poprosił.

  I poszli dalej, nawet nie zauważając, że cały czas trzymają się na ręce.

***

- Córciu, synu - przywitał ich na wstępie Damiano, ruchem ręki wskazując na wolną ławeczkę. - Usiądźcie.
Laura i Ross pokiwali głowami i posłusznie wykonali polecenie. Siadając, blondyn położył ich złączone dłonie na swoim kolanie, uśmiechając się przy tym niezauważalnie.
- Wołałeś nas - przypomniała Laura - A mama gdzie poszła? - spytała, spostrzegając jej brak. W końcu, jeszcze przez chwilą tutaj była.
- Poprosiłem, żeby zostawiła nas samych. - Pan Marano wstał z wiklinowej pufy, na której do tej pory siedział i odłożył kubek z kawą na ziemię. - Chciałbym, żebyście coś zrozumieli, zanim się pobierzecie - oznajmił oficjalnie. - Poza tym, ja też chciałbym coś zrozumieć - dodał, patrząc wymownie na Laurę, a następnie na Rossa. - Ale o tym porozmawiamy kiedy indziej.
- Więc o czym chcesz rozmawiać teraz? - Laura zmieniła szybko ton głosu. Z wesołej i szczęśliwej dziewczyny stała się starą, poirytowaną wersją siebie.
- O miłości, kotku - odpowiedział jej ojciec, na co ta przewróciła oczami. - Bierzecie ślub, to poważna sprawa i… - nie dokończył, do zaraz skupił uwagę na czymś, co znajdowało się za plecami narzeczeństwa. - Mark, przyjacielu, spóźniłeś się! - zaśmiał się perliście, na co pan Lynch odpowiedział głośnym mruknięciem.
- Masz za duży dom.
- O! - Pisk Damiano sprawił, że młodzi podskoczyli w miejscu. - I tutaj znajduje się właśnie sedno sprawy.
Laura zrobiła wielkie oczy.
Kurwa. Kurwa, kurwa, kurwa, kurwa!
- Tato, ja…
- Ale jak to „sedno sprawy”? - przerwał jej Ross, którego zresztą ojcowie zignorowali.
- Lau, dobrze wiesz, że winnica i ten dom są zapisane na ciebie - rzucił Włoch, kierując te słowa do córki.
- Jakże bym mogła zapomnieć - mruknęła dziewczyna, ale widząc zdenerwowane spojrzenie ojca, ucichła.
- A moja posiadłość w Nowym Jorku nie może się równać z tą. - Pan Mark przypomniał o swojej obecności, wlepiając spojrzenie w młodszego syna.
- Bredzisz. Nasz dom też jest niczego sobie - wtrącił Ross, ale został zaraz skarcony przez rodzica.
- Oni mają winnicę, młodziaku.
- Oj tam, wielkie rzeczy. - Do wymiany zdań dołączył się Damiano, a zaraz za nim jego córka.
- Tutaj większość osób ma chociażby małe winniczki.
- Dobra, nieważne - mruknął Mark. - Ogólnie, chodzi nam o to, że do na was jest zapisany ten dom.
Ross o mało nie zgubił na podłodze oczu, słysząc to. Że niby ta wielka chawira ma należeć do niego?
- Tato, ja… - zaczęła Laura, ale znów nie dane było jej dokończyć.
- Poza tym, przejmiecie interes . - Damiano wskazał głową na stojącą niedaleko Viotet.
Kurwa to potęgi entej.

~*~*~*~*~
Siemka, misie :*
Sorki za opóźnienie, ale miałam zabrany komp. Nawet nie pytajcie.
No to, jak podoba się rozdział? Kiss był? Był.
Macie i się cieszcie, chociaż według mnie, porządnie o spierdoliłam.
No ale mniejsza o to.
Przykro mi, ze tak mało Was to czyta, ale zbliżamy się już ku końcowi, więc nie usunę, ani nic.
Kiedyś było Was tu więcej :(
No nic, wyczekujcie nexta, misiaczki :*
~ Alex